RTG

Jestem kolekcjonerką i wielbicielką sytuacji i zjawisk absurdalnych. Zdarza mi się zatrzymać na chwilę i dostrzec coś humorystycznego (tak, mam specyficzne poczucie humoru) w okolicznościach, które niekiedy wcale nie są komiczne. Niby nie jest mi do śmiechu, a jednak mimowolnie zaczynam wówczas powtarzać sobie (w myśli) jakieś cytaty - najczęściej filmowe, ale nie tylko. Zagłębiem odpowiednich dialogów i wypowiedzi jest na przykład Latający Cyrk oraz pełnometrażowe filmy Pythonów. Kiedy tak sobie stoję, jakby na chwilę 'zamrożona', czasem krzywo uśmiechnięta, w obliczu dziwnych zdarzeń lub obiektów, można przypuścić, że w myślach powtarzam sobie coś w rodzaju: "Pański krok jest tylko trochę głupi, lewa noga wcale nie jest głupia, a prawa wykonuje tylko pół obrotu...".
Odnoszę niejasne wrażenie, że po jakimś czasie jakoś i gdzieś je gubię. Oczywiście od zawsze miałam zamiar jakoś je notować, zatem może czas zacząć.
Na absurdalne zjawiska bardzo często można natknąć się niestety w przypadku kontaktów z polską służbą zdrowia. Różne instytucje państwowe ogólnie mają w sobie coś takiego... ale do rzeczy.
Wyobraźmy sobie taką sytuację, że dorosły człowiek, chory, udaje się (po wykonaniu odpowiednich kroków nietanecznych i wygibasów - dodzwonić się, zdążyć dostać 'numerek", przyjść, odsiedzieć swoje, zrobić dwie awantury i tym podobne) do lekarza pierwszego kontaktu. Jest to wizyta druga lub nawet trzecia, bo człowiek jest już chory od dłuższego czasu i nie widać poprawy, mimo zastosowania się do poprzednich zaleceń. Pacjent, po dłuższej i bezowocnej dyskusji z lekarzem sam stwierdza, że może warto byłoby wykonać jakieś bardziej specjalistyczne badanie, na przykład rentgen. Akurat ma szczęście, bo jest wcześnie i udaje mu się jeszcze załapać na badanie tego samego dnia, bez powtarzania wspomnianych wcześniej kroków. I nagle - zdziwienie. Piękna maszyna, wypasiona ("no ładne cacko!"), nowoczesna. W tym miejscu dygresja filmowa - przypomniała mi się maszyna robiąca "Ping!". O! Nie do końca ta sama "choroba", ale co tam!
Badanie odbywa się błyskawicznie i zapewne prawie bez skutków ubocznych, szast-prast. Wynikiem badania są zdjęcia, ale nie jakieś tam ogromne, nieforemne klisze, tylko nagrane na śliczniutką, zgrabniutką i nowiuteńką płytę CD. Na opis badania przez lekarza specjalistę trzeba czekać co prawda osiemnaście godzin, ale cóż to znaczy. Można poczekać, prawda?
Są wyniki, płyta CD oraz karteluszek z trzema zdaniami od specjalisty. Teraz trzeba jednak powtarzać kroki nietaneczne, poranne (kolejny dzień zatem), żeby z wynikami udać się z powrotem do lekarza pierwszego kontaktu, który w tym czasie (trzeci już dzień) rezyduje sobie spokojnie, chociaż mam nadzieję, że nie bez przerwy, w tym samym budynku, ale żeby się do niego dostać, trzeba wejść z zupełnie innej strony. Ogólnie ma być ciekawie i nienudno. I co się okazuje? Opis specjalisty jest za mało szczegółowy, lekarz pierwszego kontaktu chce sam obejrzeć zdjęcia. Ale nie ma jak. Płyta CD, hmm. Nie do przeskoczenia. Co można zrobić? Otóż można wrócić do pracowni RTG i zamówić odbitki zdjęć z płyty. Za te odbitki trzeba zapłacić.
Przerażony perspektywą ponownego dzwonienia bladym świtem do przychodni i wyciągania "numerka", pacjent (wraz z płytą CD, odbitkami i opisem specjalisty), udaje się do szpitala, licząc na to, że ktoś mu w końcu powie, na co jest chory. Na szczęście zwolnienie dostał za pierwszym podejściem do lekarza pierwszego kontaktu, na całe trzy tygodnie, bo w międzyczasie minął już tydzień, a on na razie jeszcze nie wiem, co mu dolega. A tu jeszcze trzeba się przecież jakoś wyleczyć, nie?
I wyszła z tego całkiem długa historia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Który dzień Waszego życia chcielibyście przeżyć jeszcze raz? Dlaczego? (taki mały konkurs)

Wielkie różowe i nie tylko

Dlaczego?