Państwo prorodzinne?

Ha! Na ten temat refleksje nachodzą mnie praktycznie co kilka dni. I, jak łatwo zgadnąć, nie są to refleksje optymistyczne, przy czym nie wiem dokładnie, czy to wynika z mojej osobowości, czy być może, częściowo, z mało przyjemnych obserwacji.
Jakiś czas temu, podjęliśmy z Oshinowym decyzję (nie pytając kryzysu, koniunktury, ani nawet szefa), że zostaniemy rodzicami. Nie było to specjalnie dziwne dla nikogo, zapewne z uwagi na ogólnie akceptowalny układ sił (kobieta i mężczyzna), odpowiednio sformalizowany kontrakt oraz możliwości (przypuszczalne), nazwijmy je - mieszkaniowo-finansowe.
Pamiętam ten magiczny moment, kiedy zostałam sama (bez męża znaczy) w nocy, w szpitalnej sali, z małym człowiekiem, śpiącym w plastikowej rynience. Jestem raczej spokojną osobą i nie miewam napadów paniki (ani ogólnie żadnych napadów), a mimo to pamiętam swoją kompletną dezorientację. Gorączkowo zastanawiałam się, cóż ja u licha, mam dalej począć. Pomimo mojego całkowitego braku jakiejkolwiek aktywności, dziecko przeżyło do rana. Wówczas zaczęło wydawać odgłosy. Głośno. A ja? Otrzymałam krótki (trzy zdania dosłownie) instruktarz od koleżanki z pokoju, jak utrzymać dziecko przy życiu, no i dalej jakoś poszło.

Ponieważ nie uzgadnialiśmy terminu poczęcia, ani porodu z żadnymi oficjelami, czy frakcjami politycznymi, nie załapaliśmy się na becikowe (w wysokości bodajże nieprzekraczającej jednej raty średniego kredytu na mieszkanie), ani na dłuższy urlop macierzyński, czy tam inne atrakcje. W końcu nadszedł ten dzień, w którym teoretycznie powinnam była wrócić do pracy. Ale nie wróciłam, z kilku powodów. Po pierwsze, wiedziałam, że zostanę zwolniona zaraz po powrocie, a po drugie nikt poza mną nie był w stanie zająć się dzieckiem. Żadna dorosła osoba z rodziny nie była w stanie lub nie miała ochoty (nawet za niedużym wynagrodzeniem) zająć się naszym dzieckiem. Do żłobka nie zostało przyjęte, ponieważ niefartownie okazało się być alergikiem. Na nianię nie było nas stać (teraz też nie). Przez następne dwa lata z okładem, żyliśmy na oparach.
Ciekawe, że dopiero kiedy zostałam matką, dotarła do mnie bardzo prosta informacja, która jakoś wcześniej nawet nie zaświtała w mojej głowie. Dziecko, poza tym, że potrzebuje miłości, czułość, jedzenia, picia, ubrania, tony pieluch i może jeszcze odrobiny zabawek, potrzebuje przede wszystkim opieki. Cały czas, non-stop, przez całą dobę. Lata mijają, a ja jakoś nie wyobrażam sobie, że mogłabym zostawić swoje dziecko samo w domu. W każdym razie nie w ciągu najbliższych pięciu, czy nawet sześciu lat.
Ale wracamy do opowieści. Nie jesteśmy ludźmi, który od kogoś czegoś oczekują, czy przyjmują postawę roszczeniową. Mamy dziecko, nie mamy co z nim zrobić, to jest dla nas jasne, że któreś z nas się nim zajmuje lub szukamy kogoś trzeciego, kto się nim zajmie, sami też na całą imprezę zarabiamy.
Tylko że, w tak zwanym międzyczasie, zaczęły pojawiać się głosy o prorodzinnej polityce państwa. Wprowadzono masę atrakcji, takich jak becikowe, dłuższe urlopy macierzyńskie, urlop tacierzyński (super sprawa). Trochę nas to już nie dotyczy, ale z drugiej strony tak się zastanawiam - czy to w ogóle byłaby dla nas jakaś różnica? Co byśmy wywalczyli za tysiąc złotych? Przez dwa, czy cztery tygodnie więcej, co byśmy zyskali? A w związku z ową "polityką prorodzinną" zaczęły pojawiać się głosy, że kobiety za późno rodzą dzieci. I za mało. I cóż miałyby niby zrobić z tymi dziećmi, ja się pytam?
W końcu nadszedł taki moment, że musiałam wrócić do pracy, bo inaczej musielibyśmy ogłosić bankructwo i wrócić do rodziców (każde do swoich), a co z dzieckiem - nie mam pojęcia. Jedynym dostępnym dla nas rozwiązaniem okazało się prywatne przedszkole, na które musieliśmy przeznaczyć połowę funduszy, przeznaczanych zwykle miesięcznie "na życie". Nie wspomnę już nawet o tym, że pierwsze dwa "sezony grzewcze" wieku przedszkolnego i tak spędzaliśmy na zwolnieniach, na zmianę - dziecko odchorowało wcześniejsze pójście do przedszkola. Bardzo. W tym mniej więcej momencie zaczęliśmy po kolei rezygnować z różnych "niepotrzebnych" rzeczy. Ten proces w zasadzie trwa do tej pory. Za chwilę w zasadzie nie będzie już z czego rezygnować. Do kina nie chodzimy (w ogóle nie wychodzimy nigdzie z domu - zbędne), nie kupujemy książek, gazet, płyt, filmów, kwiatów, prezentów dla siebie i dla innych dorosłych członków rodziny.
Kiedy mąż stracił pracę, spróbowaliśmy zapisać dziecko do państwowego przedszkola (trzy razy tańsze), ale okazało się, że nie ma miejsc w przedszkolu rejonowym (no i co?), a o innych przedszkolach z naszej dzielnicy możemy w zasadzie zapomnieć, bo i tak są przepełnione dziećmi z rejonu.
Na szczęście nadeszła reforma edukacji (kolejna) i mogliśmy rok wcześniej posłać naszego potomka do szkoły. Rozwiązanie dużo tańsze, ale... W szkole, jak być może niektórzy pamiętają, obowiązują takie cudowne okresy, które się nazywa feriami. Ferie świąteczne, ferie zimowe, ferie wielkanocne. I co mają z tym zrobić rodzice niby? Przecież nikt mi nie da urlopu w okolicach wszystkich świąt (i jeszcze na wakacje), a dziecka w wieku "zerówkowym" w dalszym ciągu nie można zostawić samego w domu. Jeść też sobie samo nie zrobi.
Tak sobie myślę. Ja bym bardzo chciała mieć jeszcze jedno dziecko (albo nawet dwoje). Mąż także. Pierworodne z pewnością cieszyłoby się z rodzeństwa. Tylko niestety nie stać nas na to. Czasowo i finansowo. Ledwie wyrabiamy się ze wszystkim przy jednym. Jeszcze dziesięć lat temu nie pomyślałabym, że będę musiała zwalniać się z pracy, żeby iść z dzieckiem do lekarza (internista, ortopeda, szczepionka, laryngolog, psycholog, okulista, bilans, stomatolog), na zebranie (co drugi miesiąc), na jasełka, przedstawienie na Dzień Babci, bal maskowy, pieczenie pierników i malowanie pisanek, Dzień Matki i Dzień Dziecka. To jest bardzo przyjemne, nie powiem, ale nie mam niestety wolnego zawodu i odczuwam coraz większy dyskomfort, żeby nie powiedzieć obawę, bo myślę, że mogę w końcu wydać się komuś mało atrakcyjnym pracownikiem. No przecież to można zwariować!

Najgorsze jest to, że sama za dobrze nie wiem, co można by zrobić, żeby było trochę łatwiej. Ze strachu mi się źle myśli.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Który dzień Waszego życia chcielibyście przeżyć jeszcze raz? Dlaczego? (taki mały konkurs)

Wielkie różowe i nie tylko

Dlaczego?